piątek, 24 czerwca 2016

"Niezdolny do pracy", czy niezdolny do życia?


   Oto pierwszy całkowicie wakacyjny wpis na moim blogu. Paradoksalnie nie zamierzam pisać o formach dobrego wypoczynku, lecz o pracy, a raczej o tych, którzy nie chcą się jej podjąć lub zarobkują…. nie robiąc nic. A! No i są przy tym niepełnosprawni wzrokowo, bo przecież oto w tym wszystkim chodzi! xD

   Każdy krecik kończąc szkołę zaczyna myśleć o przyszłości: o usamodzielnieniu sie, o dalszym kształceniu, o dorosłości, o hajsie… W sumie nie każdy musi tyle myśleć o usamodzielnieniu się, co o zdobyciu pieniędzy.

   No właśnie! I jak tu zarobić, by się nie narobić?!

   Będąc niepełnosprawnym, w sumie trzeba niewiele. Jeżeli posiadasz dobre podstawy do ubiegania się o rentę, dostajesz miesięcznie ok. 600 zł. To nie dużo, ale już coś!

   Polski rynek pracy jest przepełniony ofertami zarobku dla osób z orzeczeniem o niepełnosprawności. Dla tych, którzy mogą nie wiedzieć, wynika to z faktu, iż pracodawca dostaje hajsik na przystosowanie warunków pracy dla inwalidy i przy odpowiedniej ilości zatrudnionych z orzeczeniami, firma takiego pracodawcy otrzymuje ulgi podatkowe.
Zazwyczaj są to propozycje prac biurowych, a najczęściej oferty pacy zdalnej, czyli bez wychodzenia z domu.

   HIGH LIFE?!- no niekoniecznie.

   Praca zdalna

   Kilku moich znajomych z „blind branży” podjęło się pracy zdalnej, co okazało się świetną opcją w trakcie trwania roku szkolnego, bo pozwalało im to zdobyć nieco samodzielności. Niestety, ale na dłuższą metę praca tego typu jest ograniczająca. Wbrew wszelkim pozorom niewychodzenie z domu nie jest fajne. Człowiek jest istotą stadną i nawet introwertykowi zbyt długie siedzenie w domu może rozwalić psychikę. Nie poznajecie ludzi, nie zmieniacie otoczenia, nie odkrywacie świata, nie przeżywacie przygód…. NIE ŻYJECIE!   

   Jednak warto uszanować ludzi, którzy podejmują taką formę zarobkowania, bo oni chociaż coś robią.

   Pensja za samo zatrudnienie i bycie inwalidą z uprawnieniami ;)

   Być może część z Was słyszała o słynnej aferze przedsiębiorcy, który zatrudniał osoby niepełnosprawne, ale w rzeczywistości dostawały one pieniądze za nic. Taki system wciąż funkcjonuje. Istnieją firmy płacące niepełnosprawnym za podpisywanie umów, bo to świetny interes. Wszystko na legalu. Nikt w teorii na tym nie traci. Oprócz podatników i uczciwie zarabiających. Nie piszę tego jednak po to, aby podkreślić beznadziejność naszego świata, tylko prawdziwy problem jaki występuje w tym środowisku.

   Żal mi osób, które podejmują tej formy zarobkowania, bo to oni siebie krzywdzą. Zamykają w czterech kątach małego świata, którym zarządza lenistwo. Są tchórzami nie stawiającymi czoła wyzwaniom jakie świat przed nimi stawia, a szczególnie przed ich dysfunkcjami. Im szybciej się temu przeciwstawimy, tym więcej zyskamy! Apeluje tu do każdego, będącego w wyżej opisanej sytuacji.

   Niepełnosprawni wzrokowo nie są skazani na funkcje przeznaczone tylko dla osób z orzeczeniami. Na miarę swoich możliwości można podejmować zawody, które przy wykorzystaniu wspomagaczy takich jak powiększalnik będą dla nas dostępne i pozwolą nam poczuć satysfakcję z własnego działania. A tego nie da się kupić!  Więcej w tym temacie napiszę w kolejnym poście. Będzie to mini świadectwo o mojej pierwszej pracy…   ;)

   Do następnego!    


czwartek, 23 czerwca 2016

STUDIUJESZ i jeszcze ci za to PŁACĄ?!

   Krecik na studiach? Czy sobie poradzi? Jaka uczelnia lepsza: publiczna czy prywatna? Co z hajsem? Studiować pasję, czy zawód przyszłości? REKRUTACJA!!! Już się kończy! Stypendium! Ile wynosi?!

   Jeśli choć fragment potoku powyższych myśli pojawił się w Twojej głowie, to zapraszam Cię do przeczytania tego wpisu. Spróbujemy razem ugryźć ten temat! ;)

   Ostrzegam, że nie zamierzam szczególnie namawiać do podejmowania studiów, bo sam jestem świeżym maturzystą, który nasłuchał się wiele o tym co warto, a czego nie.
Uważam jednak, że warto pochylić się nad tym tematem w kontekście osób słabo widzących, bo wydaje mi się, że pod tym kątem pewne kryteria się zmieniają….

   Zacznijmy od tego, że jestem humanistą z krwi i kości, a wiec na swój sposób mam przerąbane. Na domiar złego według testu psychologicznego określającego osobowość, jestem duszą artystyczną, a zatem cenię sobie indywidualność, oryginalność i czuję, że nie mogę pójść na studia przeznaczone dla szarej masy, albo przynajmniej muszę wybrany kierunek studiów  lubić.
Brzmi kapryśnie?  W praktyce jest jeszcze gorzej.

   Pasja, czy zarobek?

   Różni ludzie, różnie radzą, ale większość zgadza się co do jednego:

Musisz mieć papierek, który da ci zawód! Jesteś słabo widzący, a więc musisz myśleć perspektywicznie. Musisz od siebie o wiele więcej wymagać, by w sytuacji utraty wzroku móc sobie poradzić.

   Bez wątpienia mają racje, ale czy naprawdę idąc tym tropem, taki krecik powinien iść na studia, które „gwarantują” pieniądze?

   A spójrzmy na to z innej perspektywy…
  
   Wyobraźcie sobie, że studiujecie kierunek, który wymaga pojmowania wielu zagadnień kompletnie wam obcych i powtarzania wielokrotnie trudnych ćwiczeń , a wy macie z tym problem, a więc musicie posiedzieć dwa razy więcej nad danym materiałem by go ogarnąć.  
   Ok.! Tak jest w przypadku przeciętnego studenta. A w przypadku krecika?

   - Większość materiału, jak nie cały, jest w wersji papierowej, a więc nie ma mowy o audiobooku.

   - Mały tekst + czytanie pod lupą/ powiększalnikiem = wydłużony czas pracy co najmniej trzykrotnie!

   - Zazwyczaj osoby z problemami wzrokowymi o wiele szybciej się męczą przy intensywnym wysiłku związanym z czytaniem co dorzuca kolejne spowolnienie tempa pracy.
Oczywiście z czasem ulega to progresowi, ale nim to nastąpi, jestem przekonany że dana osoba nie zaliczy roku, zrezygnuje lub wykituje.

   Według mnie skoro podejmujemy decyzję, że chcemy studiować, a jesteśmy młodzi i niekoniecznie jeszcze gotowi na przyszłościowe kierunki studiów, pójdźmy na coś co nas kręci. Skoro i tak przez najbliżej pięć lat będziemy wysilali nasze biedne gały nad tomiszczami wielkości Biblii z czcionka „ekonomiczną”, to chociaż  róbmy to dla siebie.
Jeśli chodzi o pracę, to z doświadczenia, a raczej z obserwacji innych widzę, że podstawą jest osobowość, a nie papierek. Nie jedne badania dowodzą, że kujony radzą sobie w życiu gorzej, niż przeciętnie uczący się.

   No dobra! Ale na jaką uczelnię lepiej iść: prywatną, czy publiczną?

   Pytanie wcale niż dupy, bo kreciki są na swój sposób uprzywilejowane. Mamy możliwość doboru uczelni, dzięki programowi z PEFRON-u, który finansuje studia osobom niepełnosprawnym.

   Zmienia postać rzeczy, co?

   Podrzucam Wam link ze strony Uniwersytetu SWPS, w którym znajdziecie więcej informacji:

   STYPENDIA DLA NIEPEŁNOSPRAWNYCH

    Są też stypendia oferowane przez uczelnie dla osób niepełnosprawnych. Występują w różnych kwotach. Z tego, co sprawdzałem, zazwyczaj mieszczą się w granicach 200- 400 zł. Oczywiście jest kilka warunków, które trzeba spełnić, aby otrzymać takie stypendium i w tej kwestii warto dowiadywać się w Biurach ds. Osób Niepełnosprawnych, jak to dokładnie wygląda. Każda uczelnia posiada taką jednostkę- co najwyżej pod inną nazwą.
Podaję Wam linki z informacjami na ten temat z uczelni warszawskich: UW i UKSW, bo nimi się również interesowałem:

   


   Mam nadzieję, ze kilka tych wskazówek pomoże Wam w podjęciu studiów. Sam jestem na etapie składania papierów na uczelnie i niestety jeszcze nie mogę się wypowiadać na te tematy z autopsji. Bardzo chętnie poznam opinie tych, którzy już są w tym wprawieni. Jeśli znacie inne udogodnień dla osób niepełnosprawnych związane z ze studiami, to piszcie śmiało! ;) 

poniedziałek, 20 czerwca 2016

"Gdzie jest Dory?", czyli o filmie dla DOROSŁYCH

   Na dobry początek tygodnia powracam do Was z czymś, czego nie spodziewałem się na moim blogu. Można to nazwać recenzją….  Ale od razu zaznaczam, że nie bez powodu piszę to w tym miejscu! ;)

   Bez przedłużania!

   „Gdzie jest Dory ?”
  
   Film, który jest sequelem produkcji „Gdzie jest Nemo?” Walta Disney’a oraz Pixar Animation Studio! Myślę, że nie tylko dla mnie oznacza to powrót do czasów dzieciństwa.

   Zanim się rozkręcę, chciałbym Wam powiedzieć, że jakiś czas temu przekonałem się do oglądania bajek, znanych mi z dzieciństwa, bo słyszałem, że po latach odczytujemy je na nowo i śmiejemy się z sytuacji, których wcześniej nie rozumieliśmy.

   Rzeczywiście po obejrzeniu pierwszej części tej kultowej animacji, dostrzegłem, jak wiele tematów ten film poruszył: wychowywanie dziecka niepełnosprawnego <rybka z kikutem>, sposób traktowania zwierząt przez ludzi, zanieczyszczanie środowiska itp.

   Tematy jak najbardziej dla dorosłych!

   O czym jest druga część?

   W skrócie i bez spoilerów: o Dory szukającej swojej rodziny, a więc motyw podobny do pierwszej części.

   Mimo wszelkich pozorów film ten nie jest banalny, potrafi zaskoczyć, a nawet wzruszyć i obowiązkowo roześmiać do łez. To, co mnie najbardziej poruszyło to morał głoszący:

Wychowując swoje dziecko pamiętaj, aby chwalić je za sukcesy, 
a w chwilach słabości nie ganić, 
bo brak pochwały jest dla niego wystarczającą nauczką.

   W ten sposób to odczytałem. Niestety, ale w życiu jak i w tym filmie w przypadku postaci Marlina, rodzice postępują zupełnie na odwrót> Ganią za błędy, nie chwaląc za sukcesy. Jednak cudownym przykładem tego, co może dziecko osiągnąć przy odpowiednim wsparciu rodziców jest cały wątek Dory.

   Dom wariatów i niewierzących w siebie inwalidów!

    Na pewnym etapie fabuły, główna bohaterka trafia do oceanarium, które jak głosi „Krystyna Czubówna” pomaga chorym rybom wrócić do ich naturalnego środowiska.

   Poznajemy tam min. Nadzieję, czyli słabo widzącą walenicę, którą od razu pokochałem i nie za sam fakt, iż ma ona problemu ze wzrokiem. To ona okazuje się być pomocna Dory w najtrudniejszych sytuacjach.

   Również pojawia się postać delfina, twierdzącego, że nie potrafi posługiwać się echolokacją. Uważam, że ten bohater jest przykładem typowego krecika  dorastającego w szkole specjalnej i myślącego, że naprawdę nic nie potrafi w życiu osiągnąć.

   Jest także ośmiornica, a raczej „siedmiornica” Hank, który jest typem alkoholika/ introwertyka po przejściach, pragnącego zamknąć się w bezpiecznym akwarium bez żadnego towarzysza niedoli.

   W tym filmie znajdziecie cały bukiet niezwykle wykreowanych bohaterów!

   Wielki szacuj należy się twórcom również za muzykę i polskie smaczki. Mam na myśli: (wspomnianą już) Krystynę Czubównę, Bałtyk, Stacha, czy też metodę na wnuczka. Kto obejrzał, ten zrozumie ;)

   Na widowni same staruchy, a jedyne dziecko się rozpłakało!

   Kiedy oglądałem ten film w  kinie nie widziałem zbyt wiele dzieciaków. Sporo dorosłych, kilka par i ja z moimi znajomymi. Jedyne dziecko będące na filmie, co chwilę się bało i płakało. Z pozoru nie miało powodu, ale w rzeczywistości mroczne sceny np. w rurach, mogą wzbudzić w takim maluchu lęk, a nawet przerażenie.

   Gorąco polecam ten film wszystkim poszukującym dobrej, nieodmóżdżającej rozrywki dla całej rodziny. Każdy odnajdzie w tej bajce coś dla siebie ;)







niedziela, 19 czerwca 2016

Uwaga! BIAŁA LASKA NADCHODZI!

   Czas skupić się na Przyjaciółce każdego niewidomego, czyli na białej lasce! Stereotypowy wizerunek prezentuje ociemniałego z kijaszkiem, jako swoim atrybutem, ale czy naprawdę tak jest?

   Jak się już może domyślacie- NIE!

   Wyobraźmy sobie sytuację, że idzie osoba prowadzona przez białą laską podziemiami w centrum Warszawy i dochodząc do schodów odrywa kijek od ziemi i drepcze po nich jak gdyby nigdy nic. Albo na odwrót! Używa jej tylko przy schodach. Oszukuje?

   Skądże! Wielu słabo widzących uczy się korzystania z białej laski, na wypadek całkowitej utraty wzroku i wielu z nich stosuje ją dla bezpieczeństwa po zmroku lub w dzień , gdy słońce niemiłosiernie świeci po oczach.

   Ten przydatny, zgrabny przedmiot jest też niezwykle pomocny w sytuacji, gdy niewidomy stoi na przystanku i czeka na autobus z postojem „na żądanie”. Trochę głupio machać na każdą ciężarówkę lub tira, dlatego wystarczy trzymać swoja białą psiapsiułkę przy sobie, a kierowca widzi, że na przystanku jest osoba z problemami wzrokowymi, zatrzymuje się i informuje pasażera jakim autobusem nadjechał.

   Piszę o tym, ponieważ wiem, że niektórych czasem zadziwia zachowanie osób potencjalnie niewidomych, a czasem wręcz odrzuca, bo pojawia  się im myśl: „Oszust!”

   Przykładem takiej sytuacji jest historia mojego kolegi, który porusza się wyłącznie z białą laską, jednak posiada resztki wzroku. Pewnego razu wsiadł on do tramwaju, gdzie pewna kobieta ustąpiła mu miejsce. On usiadł i chwilę później wyjął książkę  oraz powiększalnik i zaczął czytać. Pasażerka, która mu odstąpiła siedzenia zaczęła na niego krzyczeć, że nie powinien oszukiwać ludzi.


   Mam nadzieję, że ten krótki, niedzielny wpis rozwiał Wasze wątpliwości co do białych lasek ;) Warto, aby każdy miał taką świadomość, dlatego zachęcam Was do udostępniania tego wpisu ;)

Do następnego!

piątek, 17 czerwca 2016

Kiedy rodzic może stać się przyczyną kalectwa?

   Dziś piszę o temacie wrażliwym i cholernie istotnym dla każdego… bo każdy może kiedyś stać się rodzicem dziecka niepełnosprawnego.

   Brzmi  patetycznie? Sorry, ale chyba inaczej się nie da!

   Być może w tym temacie lepiej mogłaby się wypowiedzieć moja mama, ale nie zależy mi na świadectwie „takiego rodzica”, tylko chcę omówić ten temat z perspektywy mojej, czyli wydaje mi się, że z  o wiele chłodniejszego punktu widzenia, choć nie określę tego obiektywizmem.

   Możemy sobie spróbować wyobrazić, jak to jest, gdy się rodzic dowiaduje, ze jego dziecko jest chore:

   Strach, rozpacz, poczucie, że to jego wina, żal (czasem do Boga, świata, losu lub do samego siebie), chęć udzielenia pomocy swojemu dziecku- zrobienia wszystkiego co tylko możliwe, by ułatwić mu życie…

   I mniej więcej na tym etapie drogi się rozchodzą.

   Podam Wam teraz kilka przykładów postaw rodzicielskich, które mają różny wpływ na nas- krecików- w celu pokazania, że czasem to rodzic może być przyczyną kalectwa osoby niepełnosprawnej.

    Istnieją przypadki rodziców- bez względu na to, czy ktoś jest chory, czy nie- którzy rzeczywiście „leją” na swoje dzieci, ale dla jasności, nie będę o nich mówił, bo nie mam w tym większego celu.

   O wiele ważniejszą kwestią jest przeciwieństwo tzw. wychowawczego „wyjebongo”, czyli nadopiekuńczość.

   W moim przypadku nie jest ona czymś chorobliwie występującym.
Na samym początku, kiedy moja mama nie wiedziała do końca czym jest moja choroba, jak bardzo ona postępuje i jak naprawdę widzę, była naprawdę zmartwiona. Jednego roku chodziłem raz na jakiś czas do parku linowego, a już następnego nie mogłem z powodu oczu. Nie przez brak zgody lekarza, lecz z troski o to, a żebym przypadkiem nie spadł- choć byłem zabezpieczony dodatkowymi linami.

   Nie można się specjalnie dziwić takiej sytuacji, bo w końcu informacja, że ma się jedynie 10% wzroku brzmi rozpaczliwie i nie spotkałem osoby, która nie pomyślałaby w tym miejscu- O rany! To jest aż tak źle?

   No właśnie w tym rzecz, że nie, ale do tego trzeba się przekonać.

   Moja mama, jako kobieta z doświadczeniem pedagogicznym, wiedziała, ze zamykanie mnie w domu nie przyniesie dobrych rezultatów. Z każdym rokiem mojego dorastania godziła się na dłuższe i dalsze wyprawy samemu w daleki świat. To przebiegało naturalnie.

   Myślę, że jest w tym też moja zasługa, bo zawsze starałem się być lojalny wobec mamy i informowałem ją gdzie i z kim idę oraz meldowałem się w sytuacjach gdy uciekł mi ostatni autobus i musiałem czekać na nocny. Teraz też to robię. Nie jest to kwestia jakiegoś trzymania pod smyczą, tylko kreowania i utrzymywania partnerskich, dojrzałych relacji. Szanowanie siebie nawzajem i budowania zaufania. Warto o tym pamiętać szczególnie w okresie dojrzewania, bo dla takiego krecika z trądzikiem nie jest korzystnym zgrywanie z siebie niezależnego kocura, bo jak taka kicia któregoś razu wpadnie przypadkiem pod samochód, albo wjedzie rowerem w słup, to może się spodziewać o wiele większego rygoru ;)   

   Mój tata z kolei jest przykładem rodzica, który nie ma wystarczająco dużej styczności z moją choroba, bo nie mieszkamy w jednym mieście. W związku z tym o wiele bardziej laicko podchodzi do tematu- jest ostrożny, momentami przewrażliwiony- ale to co któregoś razu mnie najbardziej poruszyło, to jego sposób myślenia.

   Pewnego razu nasza rozmowa spłynęła na taki tor, że mój tata określił moją chorobę „kalectwem”, co mnie niezwykle oburzyło. Kontekst rozmowo dotyczył przyjmowania na bary, tego co życie nam funduje. Byłem naprawdę zdziwiony jego podejściem, bo otwarcie mówię, że nie traktuję mojej choroby, jako kalectwa. Ktoś może rzec, „sam sobie to wmawia”, ale tak jest!

   W moim  przekonaniu o kalectwie możemy mówić, jeżeli nasza dysfunkcja utrudnia nam życie w znaczący sposób. Sprawia, że stajemy się uzależnieni od drugiego człowieka.
Apropos uzależnienia od drugiej osoby chcę teraz przejść do najważniejszej (dla mnie) części tego wpisu.

   Dlaczego uważam, że rodzic może stać się przyczyną kalectwa?

   W czasie swojej kariery naukowej w ośrodku dla dzieci słabo widzących poznałem wielu różnych ludzi z różnymi problemami- nie tylko wzrokowymi- i każdy z nich prezentował różny poziom samodzielności, niezależności i otwartości na świat.

   Spotkałem osoby, które z natury były bardzo przyjaźnie nastawione do świata, ale przez sam fakt, iż wszędzie były wożone przez kogoś, nie potrafiły same poruszać się po mieście i pójść np. ze znajomymi do kina. Będąc na zielonych szkołach nie mogły ogarnąć podstawowych czynności, jak odkurzanie, prasowanie, mycie naczyń czy podłogi. Wszystko dlatego, ze w domu ktoś za nich to robił. Bez dłuższego rozdrabniania się na poszczególne sytuacje, powiem, że to odebranie samodzielności i obcowania z ludźmi doprowadziło niektórych do: braku umiejętności przyjmowania gości, nawiązywania nowych relacji w obcym środowisku, ograniczenia samorozwoju po ukończeniu edukacji w ośrodku specjalnym i do braku ambicji podejmowanie działań aktywizujących zawodowo.

   Czasem wynika to z osobistego przekonania, że nie muszę się wysilać, a czasami jest to wpajane przez rodziców, którzy mają świadomość, ze ich dziecko może dostać mentalnego kopa w tyłek od życia i dlatego wolą jeszcze poczekać. Oczywiście prowadzi to do coraz większego kalectwa danej osoby, bo nawet trudne doświadczenia są ważne, żebyśmy mogli się czegoś nauczyć a później osiągnąć jeszcze więcej.

   Kalekie podejście do sprawy ulega zapętleniu.

   Jeżeli rodzic zaczyna odbierać dziecku możliwość uczenia się życia, to z czasem dziecko przyzwyczaja się do tego komfortu i w chwilach próby pokazuje, że naprawdę sobie nie radzi lub nie zaprzecza, że jest inaczej. Utwierdza to rodzica w słuszności jego postępowaniu.

   Osoby niewidome są uczone radzenia sobie samodzielnie z wieloma obowiązkami domowymi. Nie wszystko mogą zrobić same i wtedy ktoś im pomaga, ale nie opierają podstaw swojego funkcjonowania na innych. Tym bardziej powinniśmy pamiętać, że osoba słabo widząca jest dobrze myśląca, a więc nie trzeba jej wyręczać w czynności zwanej życiem ;)


  

środa, 15 czerwca 2016

YOLO! Idziemy na miasto!

   Stoi niewidoma z białą laską w autobusie i podchodzi do niej śmierdzący pijaczyna z tekstem:

   - Ja wiem, że ty nie widzisz, ale ty ładna jesteś.

   To nie żart. To się wydarzyło!

   Poruszanie się osób słabo widzących i niewidomych po mieście jest całkiem ciekawym tematem zarówno dla  zdrowych, jak i tych z problemami wzrokowymi. Przez pewien czas krążył w Internecie materiał edukacyjny , stworzony przez PZN o tym, jak pomóc niewidomemu na mieście: jak prawidłowo opisywać okolicę oraz kierunek w jakim powinien się udać, jak odpowiednio wprowadzić go do autobusu i pokazać, gdzie jest wolne miejsce. Jednak nie każda sytuacja wydaje się być jasna i nie zawsze możemy zostać poproszeni o pomoc, a możemy dostrzec potrzebę jej udzielenia.

   Osobiście nie mam większych problemów z przemieszczaniem się zarówno w nocy, jak i w ciągu dnia, ale nie da się ukryć, że nie zawsze potrafię odczytać godzinę przyjazdu mojego autobusu z rozkładu jazdy, gdyż czasami nie pozwala mi na to złe światło, przemęczenie lub uwalona szyba. Zazwyczaj w takich sytuacjach proszę innych ludzi o pomoc, tłumacząc się, że nie wziąłem z domu okularów- najprostsza metoda! Jednak zdarza się, że na moim nosie znajdują się bryle. Wtedy zwykle odpuszczam sobie, czekając cierpliwie na swój autobus, lub mówię, że jestem po badaniach okulistycznych i mam rozszerzone źrenice.

   Obojętnie w jakiej sytuacji bym się nie znalazł, zawsze stosuje ten sam trik- uprzejmy ton głosu + uśmiech.  Zwykle też zwracam się z prośbą o pomoc do kobiet, a wtedy już nie mam co się martwić o jakiekolwiek nieporozumienie ;) 

    Dobrze się także sprawdza całkiem popularna aplikacja "Jak dojadę?"- prosta w obsłudze, przyjazna pod względem graficznym i co najważniejsze: POSIADA CAŁKIEM SPORE LITERY.

   Trzeba być odważnym!

   Jeśli chodzi o udzielanie pomocy niepełnosprawnym to działa to podobnie, jak wyżej.  Jeżeli jesteście osobami dobrze widzącymi i zauważycie, że ktoś się modli bezskutecznie do tablicy z rozkładem jazdy, szurając nosem po szybie. Nie bójcie się podejść i zapytać, czy nie potrzebuje ta osoba pomocy. W tym miejscu ktoś mógłby rzec:

   „Co ja się będę wtryniał w nie swoje sprawy!”

     Nic dziwnego. Nie raz możecie się zetknąć z typem samodzielnego gbura, który mimo, iż np. będzie właził przez pół minuty w mur, nie poprosi Was o pomoc, a wręcz jej nieprzyjemnie odmówi. Sam spotkałem się z takim przypadkiem.  Nie warto się w takich sytuacjach zrażać.

   Jak odnaleźć znajomego w tłumie?

   Jeżeli umawiacie się z przyjacielem, którego znacie już dłuższy czas, to większa szansa, że go wypatrzycie z tłumu po takich cechach jak: ubiór, postura, fryzura, czy sposób chodzenia.

   Robi się trudniej, kiedy Wasz wzrok na to nie pozwala, bądź nie znacie danej osoby wystarczająco dobrze, a nie chcecie się "ujawnić".  W sytuacji, gdy wiecie skąd przyjdzie dany Ktoś, możecie wypatrywać go z przeciwnego kierunku, lub zerkać w przestrzeń z której najmniej się spodziewacie, aby mógł nadejść.
   
   Inną metodą stosowaną wobec bliższych znajomych, o której słyszałem od kolegi, jest gwizdanie na siebie. Brzmi nieco dziwnie. Niektórzy stosują jakieś specyficzne znaki dźwiękowe pozwalające odnaleźć się w tłumie. Myślę, ze jest to genialne rozwiązanie w sytuacji, gdy umawiają się ze sobą dwa kreciki.

   Ponad wszystko uważam, ze najlepsze jest szczerość. Jak wspominałem w poprzednich wpisie, im dłużej zwlekamy z wyłożeniem choć częściowo kawy na ławy, tym większa szansa, że nowo poznany znajomy  może odebrać nas w niewłaściwy sposób.

   Kończąc ten temat także anegdotą: Koleżanka opowiedziała mi sytuację, kiedy jechała autobusem. Miała słuchawki a uszach, choć nie słuchała muzyki, ale korzystała z telefonu. Oczywiście czytając coś, przybliżała ekran maksymalnie do twarzy. Gostek siedzący naprzeciwko niej, powiedział do swojego kolegi:

   - Ty, patrz jaka laska! Ale wzrok to ma zjebany.

   Do następnego! ;)))






poniedziałek, 13 czerwca 2016

Szkoła Specjalna- mity, a rzeczywistość!

   Szkoła. Temat, który ma dla mnie duże znaczenie, bo wbrew pozorom to ta instytucja pomogła mi ukształtować swoją osobowość. A właściwie to ją odbudować…

   Jak pisałem w ostatnim poście, moment, gdy się dowiedziałem, że jestem słabo widzący, był dla mnie trudny. Problemem stał  się wybór gimnazjum do którego pójdę. Moja mama szczególnie interesowała się tym tematem, bo ja wiedziałem, że z moim świadectwem ukończenia podstawówki, SZAŁU NIE BĘDZIE!

   W Centrum Zdrowia Dziecka dowiedzieliśmy się o szkole dla osób z takimi dysfunkcjami jak moja. Pierwsza myśl i pytanie jakie się pojawiło to: „Czy w tej szkole uczą się osoby niepełnosprawne wzrokowo, czy tez umysłowo?”. W końcu nikt „normalny” nie chciałby uczyć się w szkole dla „specjalnych”.

   W czasie dnia otwartego dowiedziałem się, że klasa w której będę się ewentualnie uczył ma normalny tok nauczania i jest zdrowa pod kątem intelektualnym,. Nie minęło więc dużo czasu- dwa miesiące wakacji- aż rozpocząłem naukę w Specjalnym Ośrodku Szkolno- Wychowawczym nr 8 dla Dzieci Słabowidzacych im. dr. Zofii Galewskiej w Warszawie. < Pomyślcie sobie, że całą tą nazwę musiałem zapamiętać i nie- w tym przypadku „słabowidzacych” piszemy razem, bo ktoś zarejestrował tą szkołę z błędem w nazwie ;)

   Z początku przeraziło mnie, że ta szkoła jest aż tak mała. W jednym budynku znajdowała się podstawówka z oddziałem przedszkolnym, gimnazjum, liceum i szkołą zawodowa, a w sumie liczba uczniów wynosiła ok. 200.

   Warunki, jak w szkole prywatnej!

   Mało liczne klasy, specjalistyczny sprzęt, zajęcia rewalidacyjne pomagające usprawnić funkcjonowanie ucznia (nauka brille’a, orientacja przestrzenna, bezwzrokowe pisanie na klawiaturze) i brak koszykówki w czasie WF-u ze względu na zagrożenie utraty wzroku od uderzenia piłką i niski sufit w sali gimnastycznej. Nauczyciele w większości pomocni, atmosfera rodzinna…. albo przynajmniej wiejska- każdy każdego zna i plotki rozchodzą się z prędkością światła. W sumie nieźle!

   Jedną z korzyści, która z czasem może stać się wadą takiej szkoły jest brak wyścigu szczurów. Niemalże nikt z nikim nie rywalizuje, każdy uczy się jak chce, co moim zdaniem z czasem zaniża poziom ambicji.

   Mimo iż na poziomie liceum żałowałem, że nie zmieniłem szkoły, to nie da się ukryć, że dała mi ona wiele.

   W czasie pobytu w SOSW nr 8 chodziłem na zajęcia fotograficzne, z twórczego pisania, trenowałem wioślarstwa, należałem do szkolnego teatru, działałem w samorządzie, organizowałem różne imprezy, występowałem ,a akademiach szkolnych… Generalnie na każdym etapie mojej edukacji miałem okazję wypróbować się na wielu polach, bo moi nauczyciele oferowali różne zajęcia i nie było szczególnej dyskryminacji.

   Kilka z tych zajęć przekształciło się w coś więcej. Przez dwa lata należałem do kadry polskiej w wioślarstwie, uczęszczałem na zajęcia w Ognisku Teatralnym „U Machulskich” oraz reprezentowałem szkoły specjalne w Młodzieżowej Radzie m.st. Warszawy.

  Wszystko zależy od chęci i otwartości człowieka na nowe doświadczenia!

   Wymieniając powyższe rzeczy, które mnie spotkały w okresie edukacji nie mam na celu szpanowania rozmaitością mojej kariery naukowej, tylko chciałbym pokazać Wam, że moja szkoła pozwoliła mi na tyle wykreować silną osobowość, że zacząłem funkcjonować poza nią. Duży wpływ na to miała również moja mama, która wspierała mnie w trudniejszych chwilach, bo nie da się ukryć, że nie zawsze było łatwo i kolorowo.

   Idea tego typu szkół specjalnych jest dobra, lecz nieidealna. 

   Wiele zależy od ludzi, którzy w ramach niej pracują. Niektórzy uczniowie czują się dobrze w takiej szkole, bo mniej się od nich wymaga, bo nauczyciele są za bardzo wyrozumiali… bo praktycznie w takiej szkole nie da się nie zdać! A przynajmniej trzeba się oto starać bardzo mocno, bo kadrze pedagogicznej zależy na tym, żeby przepchnąć daną jednostkę do przodu, co nie koniecznie jest dobrym rozwiązaniem.

   Po sześciu latach spędzonych w placówce dla krecików mam poczucie, że dobrze jest się tam uczyć mniej więcej do poziomu liceum. W przypadku osób, które nie są szczególnie dotknięte chorobą i potrafiłyby poradzić sobie w normalnych warunkach, przesiedzenie w sumie dwunastu lat w jednym budynku może być krzywdzące. Brak zderzenia się ze światem „brutalnym”, kompletny brak poczucia „wyścigu szczurów”, a raczej ambicji która się w związku z nim rodzi, czyli chęć poszerzania swojej wiedzy i umiejętności. Niektórzy kończąc taką szkołę są zagubieni, bo do tej pory dostawali wszystko na tacy, a teraz muszą „ruszyć tyłek”.  

   Oczywiście to nie jest żadną regułą. Znam wielu ludzi, którzy świetnie sobie radzą na wielu płaszczyznach życia, prowadzą własny biznes, zakładają rodziny i podróżują po całym świecie.

   Szkoła Specjalna- dużo mitów, uprzedzeń i wszechobecnej niewiedzy!

   Smuci mnie, że pojęcie „szkoły specjalnej” jest przesycone stereotypami i w ten worek wrzucone są różnego rodzaju placówki. Zarówno te dla osób z dysfunkcjami wzrokowymi, problemami ze słuchem, jak również z poruszaniem się, prawidłowym funkcjonowaniem neurologicznym, w społeczeństwie i jednocześnie wśród takich szkół są szkoły przyszpitalne, co daje całkowity kogiel mogiel.

   To kreuje społeczny dystans!

   Doświadczyłem tego organizując eventy, jako Młodzieżowa Rada Warszawy, gdzie walczyłem oto, abyśmy zapraszali uczniów ze szkół dla słabo widzących i słabo słyszących, bo z nimi można współpracować. Okazało się wtedy, że z puli trzydziestu paru szkół znaleźliśmy ok. sześciu z którymi próbowaliśmy nawiązać współpracę i trzy z nich ją podjęły. To jest sukces! Jednak dla kogoś, kto nie ma w tym szczególnego zysku, łatwiej jest pominąć tę grupę odbiorców, bo to redukuje wszelkie komplikacje.


   Mimo, iż wciąż nie odczuwam satysfakcji z mówienia o tym, że chodziłem do szkoły specjalnej <zazwyczaj wymieniam tylko numer liceum, bądź określam ją mianem „szkoły dla słabo widzących”> to uważam, że nie jest to zło wcielone z którego trzeba uciekać drzwiami i oknami (<były i takie przypadki). Jeśli ktoś z Was uczy się w takiej szkole lub planuje do niej iść, a na dzień dzisiejszy nie jest do niej przekonany, to chill! Dajcie sobie jakiś czas na przystosowanie się i potraktujcie to, jako okazję do popracowania nad samym sobą, by później móc wybić się ponad bariery niepełnosprawności. Po to takie szkoły są! ;)

Jestem niepełnosprawny! I co dalej?

   Jak zostałem krecikiem?

   Historia tego, jak stałem się osobą słabo widzącą jest niezbyt długa, jak również całkiem prosta. Urodziłem się, z moją chorobą, choć do jedenastego roku życia myślałem, że jestem normalnym dzieckiem, które za blisko siedzi przed telewizorem przez co psuje sobie oczy.

   Moja mama ciągała mnie po lekarzach próbując ustalić, co mi jest. Dopiero u prywatnego okulisty pojawiło się podejrzenie choroby oczu, a z czasem okazało się, że mam zespół Stargardta. Wyjaśniło to kilka kwestii np. dlaczego nauczycielka w szkole miała do mnie pretensje, że w czasie rozmowy nie patrzę się na nią, tylko obok, a ja nie kumałem o co jej chodzi. Nie odczuwałem tego, że mój wzrok próbował dostosować się do sytuacji, czyli zanikającego centralnego widzenia.

   Jak poradziłem sobie w nowej sytuacji?

   Nie zacząłem myśleć o sobie, jak o jakimś trędowatym, bo i tak miałem dość niską samoocenę. W okresie końcowym szkoły podstawowej i bez problemów ze wzrokiem byłem nieakceptowanym dzieckiem. Problemy z oczami co prawda nie ułatwiły sprawy, bo w końcu chłopak o wzroście 175 cm siedział w pierwszej ławce zasłaniając tablice połowie klasy, a i tak z tego szczególnie nie korzystał, bo nie widział. Nie był to jednak czynnik, który przesądzał o moim sensie egzystencji.

   Chyba jednym z najtrudniejszych elementów tego całego „problemu” byli nauczyciele, którzy z początku nie potrafili zrozumieć co mi jest, a ja również nie potrafiłem im tego wyjaśnić, bo było to dla mnie coś zupełnie nowego. Jedna z nauczycielek zajmująca się terapią dla dyslektyków…. czy innych z problemami w nauce, żartobliwie groziła mi, że jak nie zacznę nosić okularów, to mi je narysuje na twarzy, a przypominam, że okulary w tego typu chorobach nie pomagają.

   Lepsze jaja były w sklepie!

   Wyobraźcie sobie małego chłopca, który przychodzi do sklepu, żeby zakupić kawę, widzi ją na półce, ale nie dostrzega ceny. Pyta on kasjerki ile kawa kosztuje, a ona na to: „Masz cenę na półce?”. W teorii nic dziwnego, ale jednak dla takiego dziecka, które się wstydzi tłumaczyć obcej babie, że jednak on nie dostrzega tej ceny, jest to sytuacja dość stresująca.
Podobnych scen można wymieniać wiele, ale nie są one wielkim problemem, bo oczywistym jest, że z czasem człowiek uczy się jak reagować w takich sytuacjach. Jest starszy, mądrzejszy i bardziej zdystansowany do świata. Warto jednak zaznaczyć, że każdy krecik musi przez taki survival przejść, a nie każdemu udaje się to w stu procentach.

   Osobiście znam wiele osób (szczególnie dziewczyn) niedowidzących, które do tej pory odczuwają wstyd z powodu sprawdzania ceny na metce w sklepie pod lupą, krępują się poprosić o pomoc, zapytać o drogę i powiedzieć w sytuacji kryzysowej o swojej chorobie, tak aby czuły się z tym dobrze. To kreuje pewne bariery, tworzone nie przez świat zewnętrzny, tylko przez osobę z dysfunkcją. Chęć ukrycia za wszelką cenę swoich problemów i sposobów radzenia sobie z nimi prowadzi do alienacji, poczucia u innych osób niewtajemniczonych, że dany krecik jest dziwny, nieogarnięty i rzeczywiście ma problem.

   Z własnego doświadczenia wiem, ze na dłuższa metę ukrywanie swoich problemów, szczególnie przed ludźmi z którymi na co dzień współpracujemy nie przynosi dobrych rezultatów. Natomiast powiedzenie przy odpowiedniej sposobności np. „Wiesz co, musisz mi to przeczytać, bo mam problemy ze wzrokiem i tego nie widzę” sprawia, że przyzwyczajamy naszego rozmówcę do tego, że mamy jakąś dysfunkcję, ale najwidoczniej nie jest to nie wiadomo co, skoro o tym normalnie mówimy. Od naszego stosunku do samych siebie, zależy to, jak inni nas odbierają. Społeczeństwo wciąż odczuwa strach przed nieznanym, ale wyszliśmy z ery palenia na stosie „innych ludzi”. Coraz więcej powstaje filmów i programów telewizyjnych o ludziach niepełnosprawnych, którzy radzą sobie w życiu i w świecie istnieje już o wiele większa tolerancja.

   UWAGA! Warto pamiętać, iż mówienie o swoich problemach nie powinno przebiegać w następujący, bądź podobny sposób:
   
   „Cześć! Jestem Mikołaj i mam chorobę Stargardta! Nie widzę centralnie, czytam z nosem w książce i nie łapię piłki, kiedy ktoś mi ją rzuca z większej odległości.”

   Powyższy przykład jest nieco przerysowany, jednak są osoby, które za bardzo „ekscytują się” swoja chorobą. Nawet jeżeli ktoś nas zapyta co z nami nie tak, to nie musimy na wstępie serwować mu naszej historii choroby. Jeżeli przykładowo jesteśmy osobą słabo widzącą, wystarczy jak powiemy na dobry początek: „Mam problemy ze wzrokiem i dlatego czytam większa czcionkę”. Przy nawiązywaniu znajomości to bardzo ważne, bo jak wspomniałem, ludzie boją się tego, czego nie znają.

   Podsumowując:

  
   Wyrywając laską, bądź chłopaka warto na początku zainteresować ją/ go naszą osobowością, pasjami, hobby, a nie kartą zdrowotną!

niedziela, 12 czerwca 2016

Krecik, ślepak i inne pojęcia

   Zanim zacznę pisać pełną parą, chciałbym wyjaśnić Wam kilka pojęć, które mogą się pojawiać na moim blogu i mimo wszelkich pozorów, nie posiadają w sobie nacechowania negatywnego.

   Odkąd przyszedłem do szkoły dla dzieci słabo widzących, <której poświęcę oddzielny wpis> poznałem wiele różnych określeń, które funkcjonowały w tym środowisku oraz wiele z nich powstało zza czasów mojej nauki. Część z nich pozwala nam, „niepełnosprawnym wzrokowo”, zachować pewien dystans do swoich problemów w gronie swoich przyjaciół zarówno tych zdrowych, jak i chorych.

   Krecik- pojecie, które zostało zainicjowane przez mojego kolegę, który pewnego razu nazwał naszą szkołę „szkołą pierdolniętych krecików”. Nazwa wzbudzała u nie jednego śmiech, choć trafili się i tacy, którzy podchodzili do tego określenia z lekkim oburzeniem. „W końcu to obraźliwe!”. Jednak nazwa ta zapisała się do zw. gwary krecikowej i jest stosowana do dziś- szczególnie w kontekstach autoironicznych.

   Ślepak- synonimiczna nazwa, choć moim zdaniem mniej przyjemna, osoby słabo widzącej.

    Kijaszek/ kij/ laska- chodzi oczywiście o białą laskę, służącą osobą nie tylko niewidomym do poruszania się. Praktyczna w swoim zastosowaniu. Można ją zarówno wykorzystać, jako rekwizyt do tańca, narzędzie do samoobrony, łapaczkę autobusów „na żądanie” oraz darmową wejściówkę do muzeum. Niektóre muzea oferują darmowe bilety dla osób niewidomych, lub mocno słabo widzących. Zależy to od instytucji, czasem od orzeczenia o niepełnosprawności, a czasem od prezentacji wizualnej krecika.

   Biała legitka- legitymacja potwierdzająca, że posiadacz jest osobą niepełnosprawną z danego tytułu. Służy do darmowych przejazdów komunikacją miejską oraz podmiejską, jak również uprawnia do zniżek w transporcie dalekobieżnym. To, co warto wiedzieć, to że osoba podróżująca z krecikiem posiadającym białą legitkę, może jeździć za free, jako opiekun. Genialna opcja na wypad ze znajomym spoza miasta, który chętnie chciałby oszczędzić na bilecie, jak również posiadacz takiego papierka może stać się bohaterem dla kogoś, kto nie kupił biletu, a właśnie jest sprawdzany przez kontrolera. Paru moich znajomych „z branży” uratowało tym sposobem niejednego gapowicza od mandatu.

   Powiększalnik- pojęcie przydatne w czasie czytanie niniejszego bloga, gdyż myślę, że pojawi się nieraz. Jest to nazwa sprzętu służącego osobom z problemami wzrokowymi. Inaczej, elektroniczna lupa, występuje w formie mobilnej lub stacjonarnej. Potrafi powiększyć i zarazem podświetlić nawet maciupeńki tekst do kolosalnych rozmiarów. Dla niektórych jest to jedyna możliwość przeczytania książki papierowej w autobusie lub zapoznania się ze składem spożywczym produktów kupowanych w sklepie.

  Szkoła specjalna- pojęcie z pozoru oczywiste, lecz nie dla laików. Warto zapamiętać, że pod tą nazwą nie kryją się tylko szkoły dla osób z problemami umysłowymi, lecz także szkoły przyszpitalne, szkoły w zakładach poprawczych, dla osób z niepełnosprawnością ruchową, wzrokową lub słuchu. Istny kogiel mogiel, który nie raz staję się przyczyną wielu problemów i nieporozumień, wynikających z panujących stereotypów, ale o tym wspomnę przy innej okazji.  


   Oto kilka definicji z którymi chciałem Was zapoznać na dobry początek. Jeżeli coś jeszcze mi przyjdzie do głowy, to z pewnością o tym napiszę. Tymczasem, jeżeli któraś z definicji wzbudziła w Was ożywienie, chcecie dowiedzieć się więcej lub sami znacie pewne pojęcia o których warto by napisać, a jeszcze się tutaj nie ukazały,  piszcie śmiało w komentarzach, a ja postaram się zaspokoić Wasze potrzeby ;)


sobota, 11 czerwca 2016

Hej, PATRZCIE!

  

    Każdy człowiek chociaż raz w życiu zastanawiał się, jak to jest nie widzieć. „Co bym zrobił, gdybym oślepł?”. Niektórzy mogli pomyśleć o odebraniu sobie życia a inni o możliwości pozyskania nowych super mocy typu: hiperwęch, echolokacja, telepatia i uzdrawiający dotyk.  I jak takim rzec…. „Sorry, ale tak to nie działa!” Oczywiście na chillu, bo  utrata wzroku nie jest też od razu powodem by łapać za sznurek i udawać zepsuty żyrandol.   
   Nie trudno się domyśleć, czemu tak piszę. Nie jestem osobą niewidomą, choć można uznać, że mój odbiornik jest nieco zepsuty. To znaczy: Jestem osobą SŁABO WIDZACĄ! 

   Że mam wadę wzroku i noszę okulary  jak większość naszego społeczeństwa?
   Nie. To oznacza, że posiadam jakiś defekt w oczach sprawiający, że żadne szkła nie poprawią mi widzenia, choćby bardzo tego chciały.

   Zespół Stargardta, czyli zanikanie plamki żółtej w wyniku mutacji genetycznej.
   
   A po ludzku?   
   Zaburzenie centralnego widzenia. To tak, jakby ktoś Wam uwalił szybę przednią samochodu jakąś ciemną breją. Żeby cokolwiek zobaczyć, musicie patrzeć przez czystszą powierzchnię szyby, czyli bokiem… albo po prostu umyć ten samochód. Generalnie chodzi oto, że nie widzę napisów i innych szczegółów z większej odległości np. rysów twarzy przechodniów.  
   Bardzo ciekawa sprawa, bo mając tego typu problemy uświadamiacie sobie jak ludzie są bardzo do siebie podobni. Nawet hipsterzy! Podobny zaczes, spodnie, buty, wszystko! I Weź tu znajdź chociażby laskę z którą się umówiłeś?! Nie chcesz jej na wstępie powiedzieć, ze masz problemy ze wzrokiem, no ale z drugiej strony robienie z siebie debila i zaczepianie obcych dziewczyn, bądź olewanie tej właściwej też jest kiepską opcją.Można nauczyć się wychodzić z tego typu sytuacji, jak również uśmiechać się do „lodziarek” z Grycka, kiedy chce się dowiedzieć jakie są smaki lodów do wyboru <mimo iż wszystkie są pięknie rozpisane> ;) Czasem niedowidzenie może stać się ciekawym pretekstem do poznania nowych ludzi. Pytanie: Czy mógłbyś mi powiedzieć co jest tutaj napisane, bo nie wziąłem okularów?” potrafi działać równie dobrze jak „Masz może ognia?”To proste!


   O tym chcę pisać! O życiu, które można postrzegać zupełnie inaczej. Czasem o wiele wyraźniej, niż inni. W lepszych barwach i konturach… o wiele bardziej prawdziwe. Witam Was na blogu człowieka, który przejrzał na oczy!  ;)