Dziś piszę o temacie wrażliwym i cholernie istotnym dla
każdego… bo każdy może kiedyś stać się rodzicem
dziecka niepełnosprawnego.
Brzmi patetycznie? Sorry, ale chyba inaczej się nie
da!
Być może w tym temacie lepiej mogłaby się wypowiedzieć
moja mama, ale nie zależy mi na świadectwie „takiego rodzica”, tylko chcę
omówić ten temat z perspektywy mojej, czyli wydaje mi się, że z o wiele chłodniejszego
punktu widzenia, choć nie określę tego
obiektywizmem.
Możemy sobie spróbować wyobrazić, jak to jest, gdy się rodzic
dowiaduje, ze jego dziecko jest chore:
Strach, rozpacz, poczucie, że to jego wina, żal (czasem
do Boga, świata, losu lub do samego siebie), chęć udzielenia pomocy swojemu
dziecku- zrobienia wszystkiego co tylko możliwe, by ułatwić mu życie…
I
mniej więcej na tym etapie drogi się rozchodzą.
Podam Wam teraz
kilka przykładów postaw rodzicielskich, które mają różny wpływ na nas- krecików-
w celu pokazania, że czasem to rodzic
może być przyczyną kalectwa osoby niepełnosprawnej.
Istnieją przypadki rodziców- bez względu na to, czy ktoś
jest chory, czy nie- którzy rzeczywiście „leją” na swoje dzieci, ale dla
jasności, nie będę o nich mówił, bo nie mam w tym większego celu.
O wiele ważniejszą kwestią jest przeciwieństwo tzw. wychowawczego
„wyjebongo”, czyli nadopiekuńczość.
W moim przypadku nie jest ona czymś chorobliwie
występującym.
Na samym początku, kiedy moja mama nie wiedziała do końca
czym jest moja choroba, jak bardzo ona postępuje i jak naprawdę widzę, była naprawdę
zmartwiona. Jednego roku chodziłem raz na jakiś czas do parku linowego, a już
następnego nie mogłem z powodu oczu. Nie przez brak zgody lekarza, lecz z
troski o to, a żebym przypadkiem nie spadł- choć byłem zabezpieczony dodatkowymi
linami.
Nie można się specjalnie dziwić takiej sytuacji, bo w
końcu informacja, że ma się jedynie 10% wzroku brzmi rozpaczliwie i nie
spotkałem osoby, która nie pomyślałaby w tym miejscu- O rany! To jest aż tak
źle?
No właśnie w tym rzecz, że nie, ale do tego trzeba się przekonać.
Moja mama, jako kobieta z doświadczeniem pedagogicznym,
wiedziała, ze zamykanie mnie w domu nie przyniesie dobrych rezultatów. Z każdym
rokiem mojego dorastania godziła się na dłuższe i dalsze wyprawy samemu w
daleki świat. To przebiegało naturalnie.
Myślę, że jest w tym też moja zasługa, bo zawsze starałem
się być lojalny wobec mamy i
informowałem ją gdzie i z kim idę oraz meldowałem się w sytuacjach gdy uciekł
mi ostatni autobus i musiałem czekać na nocny. Teraz też to robię. Nie jest to
kwestia jakiegoś trzymania pod smyczą, tylko kreowania i utrzymywania partnerskich,
dojrzałych relacji. Szanowanie siebie nawzajem
i budowania zaufania. Warto o tym pamiętać szczególnie w okresie
dojrzewania, bo dla takiego krecika z trądzikiem nie jest korzystnym zgrywanie
z siebie niezależnego kocura, bo jak taka kicia któregoś razu wpadnie
przypadkiem pod samochód, albo wjedzie rowerem w słup, to może się spodziewać o
wiele większego rygoru ;)
Mój tata z kolei jest przykładem rodzica, który nie ma
wystarczająco dużej styczności z moją choroba, bo nie mieszkamy w jednym
mieście. W związku z tym o wiele bardziej laicko podchodzi do tematu- jest ostrożny,
momentami przewrażliwiony- ale to co któregoś razu mnie najbardziej poruszyło,
to jego sposób myślenia.
Pewnego razu nasza
rozmowa spłynęła na taki tor, że mój tata określił moją chorobę „kalectwem”, co
mnie niezwykle oburzyło. Kontekst rozmowo dotyczył przyjmowania na bary, tego
co życie nam funduje. Byłem naprawdę zdziwiony jego podejściem, bo otwarcie
mówię, że nie traktuję mojej choroby, jako kalectwa. Ktoś może rzec, „sam sobie
to wmawia”, ale tak jest!
W moim przekonaniu
o kalectwie możemy mówić, jeżeli nasza dysfunkcja utrudnia nam życie w znaczący
sposób. Sprawia, że stajemy się uzależnieni
od drugiego człowieka.
Apropos uzależnienia od drugiej osoby chcę teraz przejść
do najważniejszej (dla mnie) części tego wpisu.
Dlaczego
uważam, że rodzic może stać się przyczyną kalectwa?
W czasie swojej kariery naukowej w ośrodku dla dzieci słabo
widzących poznałem wielu różnych ludzi z różnymi problemami- nie tylko
wzrokowymi- i każdy z nich prezentował różny poziom samodzielności, niezależności
i otwartości na świat.
Spotkałem osoby, które z natury były bardzo przyjaźnie
nastawione do świata, ale przez sam fakt, iż wszędzie były wożone przez kogoś, nie
potrafiły same poruszać się po mieście i pójść np. ze znajomymi do kina. Będąc
na zielonych szkołach nie mogły ogarnąć podstawowych czynności, jak odkurzanie,
prasowanie, mycie naczyń czy podłogi. Wszystko dlatego, ze w domu ktoś za nich
to robił. Bez dłuższego rozdrabniania się na poszczególne sytuacje, powiem, że to
odebranie samodzielności i obcowania z ludźmi doprowadziło niektórych do: braku
umiejętności przyjmowania gości, nawiązywania nowych relacji w obcym
środowisku, ograniczenia samorozwoju po ukończeniu edukacji w ośrodku specjalnym
i do braku ambicji podejmowanie działań aktywizujących zawodowo.
Czasem wynika to z osobistego przekonania, że nie muszę
się wysilać, a czasami jest to wpajane przez rodziców, którzy mają świadomość,
ze ich dziecko może dostać mentalnego kopa w tyłek od życia i dlatego wolą
jeszcze poczekać. Oczywiście prowadzi to do coraz większego kalectwa danej
osoby, bo nawet trudne doświadczenia są ważne, żebyśmy mogli się czegoś nauczyć
a później osiągnąć jeszcze więcej.
Kalekie
podejście do sprawy ulega zapętleniu.
Jeżeli rodzic zaczyna odbierać dziecku możliwość uczenia
się życia, to z czasem dziecko przyzwyczaja się do tego komfortu i w chwilach próby pokazuje, że
naprawdę sobie nie radzi lub nie zaprzecza, że jest inaczej. Utwierdza to
rodzica w słuszności jego postępowaniu.
Osoby niewidome są uczone radzenia sobie samodzielnie z
wieloma obowiązkami domowymi. Nie wszystko mogą zrobić same i wtedy ktoś im
pomaga, ale nie opierają podstaw swojego funkcjonowania na innych. Tym bardziej
powinniśmy pamiętać, że osoba słabo
widząca jest dobrze myśląca, a więc nie trzeba jej wyręczać w czynności
zwanej życiem ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz